Drobniutkie fale obijają się z nieledwie niesłyszalnym pluskaniem
o nadgniłe już belki mojej tratwy.
Rzecz przedziwna wyłania się z czeluści czasu i przemawia:
-Oto jestem!
Zasłuchany w niezrozumiałą mowę zanurzam się, coraz dokładniej widząc nieład i rozrzucenie niknące w szeroko sennym kilwaterze.
Rozleniwiony długą, nużącą bezcelowością dryfu nie spostrzegam początkowo zmiany, a gdy rzeczona pojawia się i związuje się ze mną
na dobre, jest już ciut za późno na ewentualną świadomą manipulację.
Cóż... stało się.
Naraz patrzę - i napatrzeć się nie mogę.
Coś jakby ze snu wyjęte, skurczone między horyzontem bezkresnym
a strzępkami skojarzeń zakrytych kurtyną deszczu.
Nadciąga mroczna burza
Pod pokładem trzecie pokolenie gnijących kartofli - obok ryb moje jedyne pożywienie. Duży balast. Wszystko trzeba znów wyrzucić do diabła precz,
zostawiwszy sześć, czy siedem dorodnych sztuk do dalszego rozrodu.
Siny kłąb formuje się w potworny porozgałęziany dziwotwór powietrznej trąby
To był początek, który za nic w świecie początkiem być nie chciał.
A jednak, wbrew wszystkiemu, ogromne monstrum zaczyna zbliżać się
i oddalać. Już sam nie wiem, co począć w tej niepewnej chwili. Postanawiam pogodzić się z nadchodzącym losem.
Z zamszowego cylindra, w który przybrana jest moja łysa czaszka,
a który odziedziczyłem po dziadku mojej jedynej ciotki Izabeli,
kukułcze jajo obwieściło five’o clock. Z niepewną miną przebieram się ceremonialnie w prążkowany frak, praktyczne wełniane skarpetki koloru ecrú, ściągam z masztu zamaszyste peruwiańskie pantalones i włączam czajnik.
Woda bulgocząco dociera do progu wrzenia i słyszę tradycyjny świst.
Nie dobiega on jednak z czajnika.
Trąba rozbryzguje się na tysiące malutkich, białych strzępków morskiej piany
- ufff... - odetchnąłem.
Nagle widok nowy – oto niewinne strzępki piany bajecznie przeobrażają się w świecące ogniki świętego Elma. Stają się coraz większe, aż wreszcie stanowią jedyne zjawisko, jakie obejmuje swą projekcją ekrany moich superpowiększających okularów noktowizyjnych zakładanych przeze mnie wyłącznie w tej wyjątkowej, cyklicznie jednak powtarzającej się w ciągu mojego - swoją drogą spiralnie realizowanego - życia, chwili.
I zawsze, zawsze w takich chwilach odzywa się moje serce.
Potworne kłucie promieniujące od mostka na całą klatkę piersiową. Drętwieją ręce, nie mogę złapać oddechu. Czas staje w miejscu, sekundy cierpienia rozwlekają się aż po horyzont rozświetlony zielonym światłem słońca, które wyjrzało przed chwilą.
Zaraz, zaraz... Z i e l o n e s ł o ń c e ??? Co się dzieje???
Czuję, jak macki obłędu zrywają mi kapelusz, a ukochane kukułcze jajo
z panicznym „kiuwit! kiuwit!” odlatuje, gdzie pieprz rośnie gęstymi kępami na czarniawym brzegu pełnym różowych muszelek kauri.
Ląd! Widzę ląd! Ludzi na lądzie! Jestem zgubiony!!!
Groźba zgubienia samotnej egzystencji zagląda przez moje okulary. Zdejmuję je czym prędzej, by upewnić się, czy to prawda.
Niestety... jestem pośrodku pomiędzy kolorową iluzją a słowopotokiem kuchennych tudzież zupełnie niepotrzebnych urządzeń.
Nie wiem, co gorsze.
Myślałem nad tym jeszcze chwilę, gdy niespodziewanie, niby znikąd przyplątuje się do mnie już dawno zapomniany, a do końca niepoznawalny symbol. Nieokreślony w swej złudnej tendencji do ubarwień [1] .
Odłożyłem paletę do koszyka na palety misternie utkanego przez zaprzyjaźnionego pajęczaka z rodziny o dziwnej łacińskiej nazwie nadanej przeze mnie w roku, dajmy na to, dwudziestym trzecim, podczas siódmej ekspedycji do Tybetu via Kuala Lumpur.
Pędzel jednak przez nieuwagę wciąż dzierżyłem w wypielęgnowanej dłoni wiedeńskiego arystokraty w pełnym rynsztunku, to znaczy: nieodłączna laska ze złotą gałką (potężna broń we wprawnym ręku), cylinder ze srebrnej gipiury, peleryna podbita purpurowym gronostajowym puchem oraz szpada.
Teraz mogłem odda się narastającej pasji uwiecznienia tego, czego byłem świadkiem. Usiadłem wygodnie w fotelu, gdy kurtyna opadła z wielkim skowytem.
Publiczność zaczęła klaskać.
Ziedrzec/Kedym/Becywo nadgniłe już belki mojej tratwy.
Rzecz przedziwna wyłania się z czeluści czasu i przemawia:
-Oto jestem!
Zasłuchany w niezrozumiałą mowę zanurzam się, coraz dokładniej widząc nieład i rozrzucenie niknące w szeroko sennym kilwaterze.
Rozleniwiony długą, nużącą bezcelowością dryfu nie spostrzegam początkowo zmiany, a gdy rzeczona pojawia się i związuje się ze mną
na dobre, jest już ciut za późno na ewentualną świadomą manipulację.
Cóż... stało się.
Naraz patrzę - i napatrzeć się nie mogę.
Coś jakby ze snu wyjęte, skurczone między horyzontem bezkresnym
a strzępkami skojarzeń zakrytych kurtyną deszczu.
Nadciąga mroczna burza
Pod pokładem trzecie pokolenie gnijących kartofli - obok ryb moje jedyne pożywienie. Duży balast. Wszystko trzeba znów wyrzucić do diabła precz,
zostawiwszy sześć, czy siedem dorodnych sztuk do dalszego rozrodu.
Siny kłąb formuje się w potworny porozgałęziany dziwotwór powietrznej trąby
To był początek, który za nic w świecie początkiem być nie chciał.
A jednak, wbrew wszystkiemu, ogromne monstrum zaczyna zbliżać się
i oddalać. Już sam nie wiem, co począć w tej niepewnej chwili. Postanawiam pogodzić się z nadchodzącym losem.
Z zamszowego cylindra, w który przybrana jest moja łysa czaszka,
a który odziedziczyłem po dziadku mojej jedynej ciotki Izabeli,
kukułcze jajo obwieściło five’o clock. Z niepewną miną przebieram się ceremonialnie w prążkowany frak, praktyczne wełniane skarpetki koloru ecrú, ściągam z masztu zamaszyste peruwiańskie pantalones i włączam czajnik.
Woda bulgocząco dociera do progu wrzenia i słyszę tradycyjny świst.
Nie dobiega on jednak z czajnika.
Trąba rozbryzguje się na tysiące malutkich, białych strzępków morskiej piany
- ufff... - odetchnąłem.
Nagle widok nowy – oto niewinne strzępki piany bajecznie przeobrażają się w świecące ogniki świętego Elma. Stają się coraz większe, aż wreszcie stanowią jedyne zjawisko, jakie obejmuje swą projekcją ekrany moich superpowiększających okularów noktowizyjnych zakładanych przeze mnie wyłącznie w tej wyjątkowej, cyklicznie jednak powtarzającej się w ciągu mojego - swoją drogą spiralnie realizowanego - życia, chwili.
I zawsze, zawsze w takich chwilach odzywa się moje serce.
Potworne kłucie promieniujące od mostka na całą klatkę piersiową. Drętwieją ręce, nie mogę złapać oddechu. Czas staje w miejscu, sekundy cierpienia rozwlekają się aż po horyzont rozświetlony zielonym światłem słońca, które wyjrzało przed chwilą.
Zaraz, zaraz... Z i e l o n e s ł o ń c e ??? Co się dzieje???
Czuję, jak macki obłędu zrywają mi kapelusz, a ukochane kukułcze jajo
z panicznym „kiuwit! kiuwit!” odlatuje, gdzie pieprz rośnie gęstymi kępami na czarniawym brzegu pełnym różowych muszelek kauri.
Ląd! Widzę ląd! Ludzi na lądzie! Jestem zgubiony!!!
Groźba zgubienia samotnej egzystencji zagląda przez moje okulary. Zdejmuję je czym prędzej, by upewnić się, czy to prawda.
Niestety... jestem pośrodku pomiędzy kolorową iluzją a słowopotokiem kuchennych tudzież zupełnie niepotrzebnych urządzeń.
Nie wiem, co gorsze.
Myślałem nad tym jeszcze chwilę, gdy niespodziewanie, niby znikąd przyplątuje się do mnie już dawno zapomniany, a do końca niepoznawalny symbol. Nieokreślony w swej złudnej tendencji do ubarwień [1] .
Odłożyłem paletę do koszyka na palety misternie utkanego przez zaprzyjaźnionego pajęczaka z rodziny o dziwnej łacińskiej nazwie nadanej przeze mnie w roku, dajmy na to, dwudziestym trzecim, podczas siódmej ekspedycji do Tybetu via Kuala Lumpur.
Pędzel jednak przez nieuwagę wciąż dzierżyłem w wypielęgnowanej dłoni wiedeńskiego arystokraty w pełnym rynsztunku, to znaczy: nieodłączna laska ze złotą gałką (potężna broń we wprawnym ręku), cylinder ze srebrnej gipiury, peleryna podbita purpurowym gronostajowym puchem oraz szpada.
Teraz mogłem odda się narastającej pasji uwiecznienia tego, czego byłem świadkiem. Usiadłem wygodnie w fotelu, gdy kurtyna opadła z wielkim skowytem.
Publiczność zaczęła klaskać.
[1] o tak!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz